Trafić w odpowiedni czas, by zastosować środki zaradcze, to niezła sztuka. Sposobów jest wiele. Te, które można stosować bez ingerencji w chemię, to usunięcie wszystkich owoców spod drzewa, które spadną jako uszkodzone, zgniłe itd. W każdej może być larwa, która przed zimą schroni się w wierzchniej warstwie ziemi. Niektórzy wybierają tą kilkucentymetrową warstwę i dosypują nowej ziemi. To środki całkowicie "eko". Jeśli o to nie zadbaliśmy, to pozbycie się owocówki trześniówki, a przynajmniej ograniczenie jej rozwoju, wiąże się z zastosowaniem chemii. Kiedy już zdobędziemy środek chemiczny, np. Mospilan (najłatwiej dostępny w małych ilościach), to trzeba trafić w czas wylotu muchówek. Niektórzy zakopują pod czereśnią doniczkę z zeszłorocznymi robaczywymi czereśniami zagrzebanymi w ziemi. Przed zakwitnięciem akcji trzeba przykryć szczelnie doniczkę bardzo drobną siateczką (muszka jest naprawdę maleńka) i po stwierdzeniu obecności trześniówki, wykonać oprysk. Wiem, chemia, ale nie wierzcie, że jeśli w czereśniach tych odrobinkę późniejszych niż "majówki" nie ma "lokatorów", to był fart
. Zastosowanie jednego oprysku insektycydem, to jednak mało...Trześniówka potrafi latać sobie nawet ponad miesiąc i próbować złożyć jajeczka w każdym owocu, który nie został oznaczony przez inną samiczkę feromonem. Natura jest genialna. Jeśli nie ograniczać ilości tych owadów, to albo posiadać tylko bardzo wczesne odmiany, albo zamknąć oczy i zajadać "nadziewane"